A+ A A-

Zezem. A tu rzeczywistość skrzeczy

Każdy ma prawo do oceniania otaczającej rzeczywistości. Taka ocena jest tym bliższa prawdy i bardziej obiektywna, im bogatszymi narzędziami badawczymi dysponujemy.
Oceny dokonywane nazbyt pospiesznie często obarczone są błędami, która nazywane są pułapkami poznawczymi, a należą do nich:

- pułapka dostępności, która powoduje, że opieramy nasze decyzje na łatwo dostępnych informacjach, a nie na tych, których rzeczywiście potrzebujemy,
- pułapka pewności wstecznej, która karze przypisywać większe prawdopodobieństwo wydarzeniom po tym jak już wystąpiły czyli ex post (wiedziałem, że tak będzie) zamiast ex ante (zanim do nich dojdzie),
- pułapka indukcji,  która wiedzie nas do formułowania ogólnych reguł na podstawie incydentalnych i niesprawdzonych informacji,
- pułapka koniunkcji (lub dysjunkcji), czyli tendencji do przeceniania szansy, że na pewno dojdzie do zdarzenia mającego większe prawdopodobieństwo, a niedocenianie możliwości zajścia zdarzenia mniej liczonego,
- pułapka potwierdzenia, która nakazuje nam szukać dowodów potwierdzających naszą tezę, aniżeli uwzględniać te fakty, które mogą ją obalić,
- pułapka zanieczyszczenia prowadząca do tego, że pozwalamy, aby na nasze decyzje wpływały dane nieistotne, ale z jakichś powodów nam bliskie,
- pułapka heurystyki efektu oparta na wcześniej dokonanych osądach wartościujących czyli skłonność do wysokiej oceny korzyści i niskiej oceny zagrożeń dla działań lubianych oraz wysokiej oceny kosztów dla działań nielubianych,
- pułapka niedostrzegania zakresu czyli niemożność oszacowania rozmiaru problemu i dostosowania reakcji adekwatnej do tego rozmiaru,
- pułapka efektu widza, która uruchamia w nas tendencje do zrzekania się odpowiedzialności, gdy jesteśmy w tłumie.

Koniecznie zaznaczmy, że nie ma nikogo kto byłby całkowicie uwolniony od wskazanych powyżej pułapek. Ja sam pierwszy posypuję głowę popiołem.

Pod koniec XIX wieku francuski malarz Paul Gauguin postanowił rzucić cywilizację i wyjechał na Tahiti, gdzie namalował słynny obraz „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy?Dokąd zmierzamy?”. Podobnie notorycznie te egzystencjalne pytania zadajemy sobie po każdej rundzie, po każdym sezonie Ekstraklasy.

Za nami kolejna, szalona runda sezonu 2022/23, w której znowu za jaskółkę „lepszości” można uznać awans Lecha do Ligi Konferencji i jego wyjście z grupy. Pamiętajmy jednak, że to co obecnie dostrzegamy stanowi pokłosie po okresie „wielkiej smuty” spowodowanej odpływem kapitału, a czego skutkiem był zanik baz szkoleniowych młodych zawodników. Efekty tego stanu odczuwamy stale w postaci rażącego deficytu dobrych, polskich zawodników na naszych boiskach. Staliśmy się ligą, w której prawie jedyną  szansą na uszczknięcie okruchów ze stołu wielkiej piłki są transfery młodych, wielce utalentowanych (nielicznych) piłkarzy za granicę. Musimy więc zmierzać do stanu, w którym będziemy stawiając na młodzież, myśleli długofalowo, czyli sprzedawali zawodników na dużo większe pieniądze niż teraz. Mamy kluby, vide Lech, które namacalnie przekonały się, że dawanie młodzieży okazji do gry jest zwyczajnie opłacalne. Jednak ESA jako całość nie jest w stanie „przeprofilować się” w typową ligę produkcyjną. Średnia wieku naszych ligowców przekracza 27 lat, co sytuuje nas na 8. miejscu w Europie pod tym względem. Nie ma ani jednej drużyny, której średnia wieku byłaby poniżej 25 lat. Pod względem występów wychowanków plasujemy się na jednym z końcowych miejsc w klasyfikacji CIES Football Observatory. Obcokrajowcy stanowili około połowy piłkarzy występujących w lidze. Ten stan powoduje, że ruch transferowy jest znikomy, bowiem „produkcja” talentów jest zbyt mała, aby znacząco wpłynąć na poprawę sytuacji. W tym stanie rzeczy przed kilku laty wprowadzono przepis o o obowiązku wystawiania młodzieżowca w składzie, który przed obecnym sezonem zmodyfikowano w ten sposób, że ustalono minimalną ilość minut (3300) jaką ma na bosku spędzić młodzież bez konieczności opłacania kar finansowych za nieosiągnięcie limitu.

Ten zgniły kompromis jest sprzeczny z logiką swobody działalności klubów, tym bardziej, że jak uczy dotychczasowe doświadczenie wszelkie administracyjno- biurokratyczne ingerencje są z reguły szkodliwe. Jak się okazało dla większości klubów ma on jednak jakiś skrzętnie ukryty sens, który jednak od razu został zniwelowany przez fakt, że z ESA spadają aż trzy kluby. To zagrożenie spadkiem sprawia, że kluby stają się wielce ostrożne w wystawianiu do gry nieopierzonych młodzian. Paradoksem jest fakt, że Legia jako pierwsza wypełniła limit występów młodzieżowców. Jednocześnie walka o ligowy byt wydatnie wzmacnia emocjonalne zaangażowanie widzów. Powiedzmy sobie szczerze, że widzowie nie przychodzą na nasze stadiony dla degustacji poziomu piłkarskiego, ale dla emocjonalnego okazywania swych związków z klubem. Gdybyśmy tak sięgnęli pamięcią to niewiele było w tej rundzie spotkań zapamiętanych dla ich poziomu. Ja zapamiętałem z tego powodu tylko dwa: Lech – Legia i Lech – Raków. Typowym przykładem kibolskich emocji jest wypełniony po brzegi stadion Widzewa i ja wcale nie przesądzam, czy wiosenny mecz Legii z Widzewem nie powinien odbyć się na Stadionie Narodowym.

Emocje przede wszystkim kreują naszą ligową rzeczywistość, często wbrew wyliczonym współczynnikom i wskaźnikom charakterystycznym dla rozgrywek ligowych w innych krajach. W epoce wszechmocy i wszechwiedzy programów komputerowych prawdą, prawie jedyną, stał się fetysz budżetów klubowych, zwłaszcza tych operatywnych, przeznaczonych na płace zawodników i na transfery. Powszechnie uważa się, że budżety klubowe stanowią decydujący czynnik w hierarchii klubów w poszczególnych ligach, a odstępstwa od tej reguły są absolutnie wyjątkowe. Otóż w naszej Ekstraklasie te generalia znajdują raczej umiarkowane potwierdzenie. Budżety klubów można podzielić na te powyżej 100 mln zł (Lech – 117 mln, Legia – 110 mln), pomiędzy 50 a 100 mln (Pogoń - 65 mln), między 40 a 50 mln (Raków – 43 mln, Lechia 42 ), między 30 a 40 mln (Widzew – 32, Cracovia 30, Śląsk – 35, Zagłębie - 35, Górnik - 31, Jagiellonia - 35, Piast 32) i poniżej 30 mln (Wisła -25, Korona - 23, Miedź – 20, Stal – 15, Warta - 10 i Radomiak -18). Tabela po rundzie jesiennej nie przypomina tej hierarchii, bo tylko Legia zajmuje „należne” jej miejsce 2, zaś najbogatszy Lech jest 6. Z najuboższych klubów Stal jest 7., Warta 9., a Radomiak 10. Tabelę zamykają (miejsca spadkowe) Lechia, Korona i Miedź. Wedle danych CIES Polska jest jednym z tych krajów, w których w tabeli od najsilniejszych do najsłabszych dzieli stosunkowo najmniej. Stąd też tak trudno o wysokie noty w typerze czy wygrane w zakładach bukmacherskich.

Podobnie dzieje się z różnicami w systemach, ustawieniach, stylu gry i parametrach. Generalnie u nas gra się albo systemem z trzema obrońcami środkowymi (Raków, Cracovia, Warta, Górnik, Stal, Warta , Śląsk, Widzew, Miedź, Radomiak, Jagiellonia ) lub z czterema (Lech, Lechia, Korona, Pogoń, Piast, Zagłębie). Legia jako jedyna zaczynała do 4, a kończyła na „trójce”. Mnie ciekawi czy po tegorocznym Mundialu , trochę pozbawiona sensu moda „na Papszuna” zostanie utrzymana. Nie ma żadnej prawidłowości, która by wskazywała, że któryś system pozwala na lepsze wyniki i wyższe miejsce w tabeli, bowiem u nas w pierwszej szóstce jest remis, gdyż Raków jest 1., Widzew 3., Wisła 5., ale Legia 2., Pogoń 4., a Lech 6. Na miejscach spadkowych Miedź grała „3”, a Korona i Lechia „4”. Wspomniałem o Mundialu, który od wielu lat stanowi wykładnik i jednocześnie wskazuje na trend rozwojowy taktyki futbolowej, a na nim tylko Holandia grała konsekwentnie  na trzech środkowych obrońców, a reszta na czterech, zaś trzej medaliści grali w systemie 4-3-3. Kto chce zawracać kijem Wisłę, musi zostać z ręką w nocniku. Zespoły grające  u nas „trójką” -  w ofensywie stosowały na ogół ustawienie 2-2-1, rzadziej 2-1-2, natomiast te grające czterema obrońcami klasyczne 2-3-1 lub 1-4-1 i rzadziej 4-2. Nie stanowi żadnego odkrycia myśl, że efektywność gry w wielu drużynach była mniej uzależniona od systemu gry, a znacznie bardziej od indywidualności, czego przykładem mogą być Pawłowski z Widzewa, Hamulić w Stali i Wolski w Wiśle.

Dane UES oraz Opty potwierdzają nasze obserwacje, że posiadanie piłki ma charakter wielce zróżnicowany, a jedynym zespołem, który w każdym spotkaniu miał pod tym względem przewagę była Legia Warszawa, a za nią był Lech Poznań i Wisła Płock. W ilości strzałów na bramkę, ilość wymienianych podań, w tym celnych, nasza liga nie odbiega od najlepszych w Europie, a pod względem przebiegniętych kilometrów w meczu, nawet je przewyższa.  Czemu więc,  skoro jest tak dobrze, to jednocześnie jest tak źle? Eksperci wskazują te różnice w których nasze kluby nie tylko znacząco odstają od najlepszych, ale nawet od „średniaków”, a są nimi: niska, przeciętna jakość wyszkolenia technicznego i taktycznego zawodników, niedostateczna dynamika i intensywność gry, nieumiejętność efektywnego wykorzystania czasu posiadania piłki, brak przemieszczania się zawodników pomiędzy formacjami w fazie ataku oraz niedostosowanie organizacji gry do umiejętności zawodników.

Przy osiemnastu drużynach  grających podobnie  i prezentujących zbliżony poziom, w dyscyplinie o tak dużym stopniu przypadkowości, jak futbol, polska liga jest bardzo trudna, wymagająca, a tym samym ekscytująca. Właściwie nie ma w naszej lidze meczów o nic, nie ma też drużyn, które by tak przewyższały stawkę, żeby mogły „odpuszczać’ niektóre mecze, ani takich, które by bardzo wyraźnie od stawki odstawały. Nawet  Raków nie może być spokojny i musiał ostro walczyć o zdobycie pozycji lidera, a następnie o utrzymanie tej pozycji, zaś Miedź, skazywana na pożarcie, w końcówce pokazała „lwi pazur”.

W moim przekonaniu wiosna przyniesie jednak potwierdzenie statystyk o przewagach budżetu nad innymi czynnikami i w walce o tytuł liczyć się będą  Raków, Legia, Lech i Pogoń. Przy czym niech nikogo nie dziwi udział Rakowa o oficjalnie niższym budżecie w tej stawce, bowiem jego właściciel obciąża sporą częścią kosztów swoją firmę. Natomiast fakt, że z Ekstraklasy spadają 3 kluby co stanowi 16,6%, sprawia, że w drugiej części tabeli będzie się dokonywała selekcja, przypominająca rzeź, a z ligi spadną niekoniecznie najsłabsi, lecz ci, którym na morderczą końcówkę zabraknie sił, albo dotkną ich kontuzję lub (i) kartki.

Dla potęgowania emocji liga w takim wydaniu wyda się pozornie atrakcyjna, ale też obawa przed brakiem gry w pucharach europejskich, a przede wszystkim strach przed spadkiem spotęgują działania krótkofalowe, obliczone na doraźny efekt. Wielce pocieszający jest natomiast fakt, że w Ekstraklasie rotacja na stanowiskach trenerów jest mniejsza niż była w ubiegłych latach, a trudy rozgrywek usuwają trenerów nieudolnych, niedouczonych lub takich, którzy przestali się rozwijać. Uznani trenerzy jak Papszun i Runjaić zdają egzamin  z fachowości, ale obok nich pojawiły się nowe, młode siły trenerskie w osobach Adama Majewskiego w Stali, Dawida Szulczka w Warcie, Janusza Niedźwiedzia w Widzewie i być może Daniela Mokrego w Miedzi (wymieniam tylko polskich trenerów).

Co do naszych  sędziów to po traumatycznych doświadczeniach Mundialu grzechem byłoby na nich narzekać.

Liczę na stabilizację i tym samym na to, że drugie prawo dialektyki o przechodzeniu ilości w jakość wreszcie i w naszej krainie futbolu zadziała.

Twoja opinia

Nazwa uzytkownika:
Znaczniki HTML są dozwolone. Komentarze gości zostaną opublikowane po zatwierdzeniu. Treść komentarza:
yvComment v.2.01.1