A+ A A-

Zezem. W kalejdoskopie cz. 35

Heraklit z Efezu, znany filozof grecki sprzed 2,5 tys. lat, był wielkim admiratorem zmian wszelakich. Ba, uważał, że wszystko polega na zmianie. W swoje przeciwieństwo i z powrotem. Co w nasze codzienne bytowanie niczego odkrywczego nie wnosi. Bowiem wyłącznie szczególnie dociekliwi (albo upierdliwi) cokolwiek zauważają, a jeżeli już to u innych, nigdy u siebie.

Kto codziennie przegląda się lustrze, wie doskonale, że od lat jest nie tylko ten sam, ale dokładnie taki sam. W całej krasie tego dziwoląga doświadczają kobiety. I tylko bezwiednie, kiedy zupełnym przypadkiem ktoś nas zaczepi na ulicy z pytaniem „To ja. Czy mnie pamiętasz?”, stajemy zadziwieni. Gonitwa myśli, za cholerę nie wiem kto to, ba, nie pamiętam z czym albo z kim mogę go lub ją skojarzyć. Na wszelki wypadek, bo a nuż się obrazi, potwierdzamy znajomość. Wówczas pada sakramentalne zdanie: „Prawda, że się nic nie zmieniłem/nie zmieniłam?”. Zupełnie tak jak ja. Trzeba zlikwidować lustra.

Bywam na stadionie przy Ł3 od ponad pół wieku i jednak zmiany zauważam. Pewnikiem dlatego, że nie bywam codziennie bywam. Nie chodzi mi o wygląd stadionu czy zachowanie widowni, bo to historyjki na inne opowiadanie, ale o grę piłkarzy na boisku. Jak zacząłem uczęszczać, to boisko było mniejsze. Teraz ma większą powierzchnię, bo 105 x 68 m. Tylko po co ono aż takie wielkie?  Toć piłkarzom wystarcza prostokącik ze 35m na 25 m. Tłoczą się na nim jak w metrze w godzinach szczytu albo w autobusach i tramwajach do Mordoru. I to tak dopiero gdzieś od kilkunastu lat. Wcześniej chętniej wykorzystywali teren, jaki im do grania przydzielono. Mnie to co teraz jest bardzo dobrze znane, bo kopałem piłkę na podwórku wiele lat. Było miło, w kupie raźniej. Tak to ta piłka nożna wraca do korzenia. A ja niebożę miałem przez lata całe takie przekonanie wyniesione jeszcze czasów trampkarza, że każdy zawodnik ma  swoje przydziałowe miejsce na boisku. Na początku lat 60-tych można było trafić do klubu jak się ukończyło 12 rok życia. Czekało się na ten moment z utęsknieniem i obawą: przyjmą czy nie przyjmą? Przyjęli. Pomimo upływu czasu jeszcze dźwięczą w uszach słowa trenera na pierwszych zajęciach: ”Tu nie podwórko, tu nie wolno grać w kupie i nie wolno ganiać za piłką tam, gdzie ona jest. Tu trzeba pilnować swojego miejsca na boisku”. To i się go pilnowało. Czasami więcej stało, niż biegało, ale się upilnowało. Obecnie to chyba te piłki mają jakieś niebotyczne magnesy, tak wszystkich do siebie przyciągają. Jak zaczynają  mecz to jeszcze można ich oddzielić od siebie i od biedy rozeznać jakie pozycje zajmują, ale niech tylko ruszą to następuje pomieszanie z pomyleniem. Niedługo dojdą do takiej wprawy jak w rugby, że staną ławą naprzeciwko siebie, piłka pomiędzy nimi i zaczną się przepychać. Piłka będzie tym trofeum, która przypadnie silniejszemu. Tu również można stwierdzić, że piłka wraca do korzeni, tych jeszcze starszych, bowiem niegdyś rugby i futbol stanowiły jedność, a poróżnił te sporty pogląd na to czy można łapć i zagrywać piłkę rękami i czy można tarmosić przeciwnika.

Żebyście mogli śledzić rozwój piłki na wstecznym, opowiem trochę o jej historii, gdyż nie wiadomo, do którego miejsca ona podąży. Czy do starożytnych Chin, gdzie to się nazywało tsu chu i Grecji, gdzie toczono nogami dużą wypełnioną piaskiem kulę? A może do mniej starożytnego Rzymu, gdzie takiej kuli nie toczono, ale ją kopano i nazywano to harpastum? Legioniści Cezara tę grę zawlekli do podbijanej Brytanii i tam się ona przyjęła. Już w XII wieku, jak wzmiankują kronikarze, wieśniacy w okolicach Londynu oddawali się tej rozrywce. Rozplenił się ten obyczaj do tego stopnia, że w 1314 roku król Edward II wydał edykt: ”Biorąc pod uwagę, że ogromny hałas w mieście powodowany jest przez toczących po ulicach wielkie kule, z czego uchowaj Boże, mogą się rodzić złe duchy, przeto zabraniamy w imieniu króla, pod karą więzienia, wszelkich gier w mieście na przyszłość”. Teraz już wiemy dlaczego stadiony budowano poza miastem. Miasto przyszło do nich, a nie one do miasta. Historycy angielscy przyjmują za pewnik,że futbol rozpowszechnił się po świecie za sprawą Angoli. To ich wojska zawlokły ją do Francji, a z kolei wojska francuskie do Italii i na Półwysep Iberyjski. We Włoszech już w połowie XVI wieku Antonio Scanio da Solo w „Trattato giuocco della palla calcio” zapisał jakie były zasady gry, ilu zawodników liczyły drużyny, a nawet jakie predyspozycje musieli mieć gracze na poszczególnych pozycjach i jakie zadania mieli wykonywać. O tym co zwiemy współczesną piłką nożna możemy mówić począwszy od XIX wieku,kiedy to w Anglii futbol trafił  do szkół w trzech odmianach: „hurling over country” /gra kulą toczona i kopana pomiędzy wioskami/, „hurling at goal” /gra na zamkniętym terenie/ oraz praktykowany tylko w Eton i Winchester „dribbling game” /coś co przypominało naszą piłkę/. Za formalne narodziny piłki nożnej uważa się moment podziału tego, co wówczas nazywano futbolem na rugby i piłkę nożną. Najsamprzód wydzielono obie dyscypliny funkcjonalnie poprzez spisanie na uniwersytecie w Cambridge w 1846 roku reguł gry, różniących się nieznacznie od reguł oksfordzkich spisanych w 1848 roku oraz od reguł z Sheffield z 1870 roku. Pomiędzy autorami reguł spory toczyły się wokół sprawy zasadniczej, a mianowicie łapania piłki rękami i atakowania przeciwnika trzymającego piłkę. Właściwy rozwód nastąpił w 1863 roku w chwili założenia przez przedstawicieli kilku klubów organizacji „Football Association”. Natomiast „łapacze” nieco później, bo w 1871 roku utworzyli swoja organizację „Rugby Union”. I tak to się już potoczyło. Różnice narastały, a teraz na naszych oczach poczynają się zmniejszać. Ci, którzy twierdzą, że obie gry wiekopomnie się rozdzieliły, nie doceniają ludzkiej inwencji. Dla niej wszystko jest możliwe. Złączenie niepołączalnego też. Na razie tylko grają w kupie, na coraz mniejszej przestrzeni. Dajmy im szansę, znowu zaczną łapać piłkę rękami i obejmować się wpół.

W końcówce filmu Barei „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” Stasio Tym wygłasza znamienne słowa: „Zmiany? Zmiany. Zmiany!”. One były zgodne z ówczesnym trendem, który wszędy upatrywał postępu, a osobliwie w przodującym ustroju. Ci, którzy przeczytali dwie wyżej napisane części /gratuluję samozaparcia/  łacno mogli dojść do przekonania, że ja jest wrogiem idei postępu. Uchowaj Boże, na ile sam mogę stwierdzić, jeżeli na dodatek w ogóle mam prawo nietaktownie wtrącać się do cudzych odczuć na temat moich własnych poglądów. Bo ja myślę o idei postępu tylko dobrze. Wszystko zależy od tego, czy uważamy, że postęp rośnie jak trawa czy jak bambus /żadnych innych porównań, choćby się same narzucały/. Ja akurat jestem zwolennikiem poglądu, że dobre rzeczy wyrosną tylko wtedy, jeśli celowo będziemy je zasiewać, uprawiać i pielęgnować. Jak w znanym dowcipie: „Amerykanin przyjechał na angielską prowincję i przy domkach widzi wspaniałe dywany trawy. Pyta się gospodarza jak on to robi? Codziennie podlewam, strzygę i wałuję. Na to Jankes: Jak tylko wrócę od razu przystępuję. Angol dodaje: I tak od trzystu lat. Całkowicie za to nie wierzę, że dobre rzeczy wyrosną same z siebie wskutek zwłaszcza jakichś praw przyrody czy ewolucji. Kto te „prawa” widział, zbadał je: wystąp. Nie widzę! Mylna koncepcja postępu głosi, że każde dobre czasy mają obowiązek stawać się coraz lepsze. Wielu ludzi zostało zarażonych tą zakaźną chorobą postępu i optymizmu. Irytującą cechą XX wieku było to, że pomimo traumatycznych doświadczeń próbowano w nim skojarzyć poczucie ludzkiej wspólnoty, będące jak świat długi i szeroki częścią przyrodzonego zdrowego rozsądku, z wiarą w utopię, będącą tworem wymyślonym i sztucznym. Wiara w utopię głosi, że wszystko to, co wczoraj było złe, a dziś jest jeszcze gorsze, naturalną koleją rzeczy jutro stanie się znakomite. Ta wizja, równie kolosalna jak niedorzeczna, stanowiła złudzenie, które intelektualiści narzucili poprzez media masom. A ponieważ ich sposób myślenia jest dogmatyczny i ciasny to zapomnieli, że ludzie są tylko ludźmi – czyli że są omylni. Ale przytłoczeni naporem reklamy zwanej prześmiewczo informacją, wierzą, że czekają na nich same radości i przyjemności.

W piłce nożnej za Boga postępu i nowoczesności uznano pieniądz i oglądalność. Dochody rosną, ilość kibiców na stadionach i przed telewizorami rośnie, znaczy - rozwija się. A ja zadaję pytanie: co się rozwija? Biznes czy piłka nożna? No to wymyślili sylogizm, że piłka nożna jest biznesem. Tak więc jak na boisku w Pcimiu Dolnym grają to tworzą wartość dodaną, akumulują i prowadzą reprodukcję, nie daj Boże, rozszerzoną. Albo też zajmują się takimi operacjami instrumentowymi jak derywatami niesymetrycznymi, swapami, CeDeeSami lub CeMeSami. Podejrzewam, że kopiąc piłkę nic innego mniej wzniosłego im do głowy przyjść nie może. Bo biznes to jest biznes.

I znowu nie chcę być opacznie zrozumiany. Ja nie ma nic naprzeciwko pieniądzom, zwłaszcza kiedy je mam. Tylko do rozpaczy doprowadza mnie sytuacja, w której mając do dyspozycji całe boisko piłkarze uparli się przepychać na jednej czwartej jego części. Jeszcze jakoś od biedy znoszę, kiedy ta jedna czwarta jest koło trybuny, z której obserwuję, ale kiedy jest po drugiej stronie to irytacja narasta. I patrzę jak to się zawęża, jakby następowało jakieś ssanie. Gdy jeszcze to co się nazywa piłką jest w tym co się nazywało grą, to tylko wtedy kiedy któryś tam się wyłamie z natłoku i pobiegnie tam gdzie ma trochę miejsca. Nie powiem, ale i paru za nim da dyla i rozprzestrzenią się tak na jedną trzecią boiska. Ale kiedy taki na przykład bramkarz ma piłkę to oni nie postoją na miejscach, na których ich koniec akcji zastał. Oni muszą znowu do kupy. A ten bramkarz to gdzie on tę piłkę wybija? Nigdy mu się nie zdarzy, aby tam ją wykopał, gdzie jest dużo miejsca. Zawsze tam, gdzie tłum. No to oni jak przy aucie w rugby skaczą, ciągną się za gatki, za inne części ciała i wykonują inne niepotrzebne i nieskoordynowane wygibasy. Jak z kolei któren już tę piłkę posiądzie to myślicie, że on ją kopnie? Absolutnie nie. On nie ma ani gdzie, ani do kogo. Bo oni wszyscy rzucają się w jego kierunku, obcy i swoi i jak już go o mały włos nie uduszą to on z obawy o własne zdrowie tę piłkę kopie, ale przecież nie tam, gdzie dużo miejsca, tylko o metr, no może dwa od siebie, aby nie daj Panie Boże piłka z tego zaklętego kręgu się na swobodę wydostała. I zabawa zaczyna się od nowa na całego. Czasami, co przyznaję, któryś pewno wskutek doznania pomroczności ciemnej, kopnie piłeczką trochę dalej i od czasu do czasu do boku, albo do środka. Wtedy jest i dla publiki trochę uciechy. Jeden ucieka, a inni go gonią. Częściej dogonią niż on ucieknie i znowu bardziej kopią siebie niż piłeczkę. Ja powiem, że nic by się gorszego nie stało jak by tak na takim jednym boisku grały ze trzy drużyny naraz. Powiecie, że z bramkarzami byłby kłopot. Nic prostszego. Zlikwidować. Nie fizycznie, broń Boże, ale jako pozycję. Na podwórku bramkarza nie było, tylko ze dwa kamienie oddalone o metr od siebie, a w rugby również bramkarza nie uświadczysz. Więc gra może odbywać się bez bramkarza. „Widowiska” jakimi nas raczą na tym nie ucierpią zbytnio. A dalsza przyszłość rysuje się już w samych różowych barwach. Po co w ogóle im piłka? Niech walczą ze sobą bez. Znowu macie wątpliwości - a jak ustalać wyniki. Po uważaniu, czyli przez demokratycznie wybrane komisje z pełnym rytuałem odwoławczym. Niech prawnicy mają też coś z tej piłki. Jak się bawić, to się bawić. Do upadłego.

Twoja opinia

Nazwa uzytkownika:
Znaczniki HTML są dozwolone. Komentarze gości zostaną opublikowane po zatwierdzeniu. Treść komentarza:
yvComment v.2.01.1