A+ A A-
  • a-c10
Chciałbym, drodzy panowie (żeby nie było, że Was znów do agencji odsyłamWink), przypomnieć jedną, dość istotną rzecz. Otóż z całym dla nich szacunkiem, reprezentanci Andory to (w większości) półamatorzy. Kolesie, dla których kopanie gały to w najlepszym wypadku praca dodatkowa. Nasz zespół natomiast tworzą zawodowcy. W dodatku występujący w dość poważnych klubach. Nie, niekoniecznie wielkich, przynajmniej nie wszyscy, ale sensownych na pewno. Gra w piłkę to dla nich absolutnie podstawowe źródło utrzymania, a czasu na treningi nie muszą wykrawać z resztek pozostałych po roznoszeniu listów, nauczaniu geografii, sprzedawaniu maści na hemoroidy, etc. Przed spotkaniem zawodowców z półamatorami trener tych pierwszych powinien rzucić coś w stylu „Robert, Piotrek, Grzesiek, Kamil, Wojtek, kto tam jeszcze – wy dzisiaj macie fajrant!”. Następnie rozpisać na tablicy skład złożony z graczy, którzy rzadziej mają okazję reprezentować narodowe barwy, wypuścić ów skład na plac mówiąc „miłej zabawy!”, rozsiąść się na ławce z jakąś dobrą książką i przerywać lekturę wyłącznie po kolejnych bramkach zdobywanych przez swych podopiecznych. Sam fakt, iż po takim meczu mamy cokolwiek do powiedzenia na temat trenera (pomijając ew. gust literacki) świadczy bardzo, ale to bardzo źle o naszych piłkarzach. Dlatego powtórzę po raz enty: przestańmy wreszcie klepać o systemach, schematach, przesuwaniach i wektorach. O atmosferach, przygotowaniach fizycznych, dietach i innych pierdoletach. O przebiegniętych kilometrach i o tym, czy nasze aktualne ustawienie to „4-4-2”, „3-4-3”, czy – w cholerę – „2-1-7”. Wysadźmy głowę z tego zatęchłego, quasimagicznego światka i zastanówmy się jak to, do k’nędzy, jest, że nasi zawodnicy, mieniący się przecież profesjonalistami, potrzebują Lewandowskiego, by ograć bandę półamatorów. Niczego tym ostatnim nie ujmując. Co nie oznacza, rzecz jasna, że ten nasz nowy treneiro to taki znowu bez skazy. W przeciwieństwie do Zbyszka, nie uważam sprawdzania pomysłów taktycznych na Anglię (wyjazd) w meczu z Andorą (dom) za najszczęśliwszy pomysł. Przecież jedyne, co nasz poprzedni i następny rywal mają na wspólnej, to to, że w języku polskim nazywają się na „A”. Co więcej, śmiało można było zakładać, że Andorczycy będą swe braki w talencie i wyszkoleniu nadrabiać nadmierną agresją. Wystawienie naszej największej (jedynej?) gwiazdy w takim meczu to nie ryzyko, a ryzykanctwo. Zwłaszcza że – jako się rzekło – śmiało powinniśmy byli sobie poradzić bez Lewego. Nie chciałbym przy tym, aby moje słowa zostały odebrane jako czepialstwo wobec Sousy. Pozwolę sobie rozwinąć wcześniejszą myśl: w historii reprezentacji Polski w piłce nożnej mężczyzn jeszcze ani razu nie zdarzyło się tak, aby nowy selekcjoner przychodził w miejsce typa, który po wieloletnim paśmie wspaniałych sukcesów, żegnany z pompą i fanfarami, udaje się na zasłużoną emeryturę. Bądź po prostu samodzielnie dochodzi do wniosku, że jego czas minął, pora więc byłaby zejść ze sceny niepokonanym i ustąpić miejsca młodszym. Albo dostaje ofertę z Realu Madryt i dochodzi do jak najbardziej zrozumiałego wniosku, że swoje już dla kadry zrobił, po czym zgadza się przyjąć awans. Nie. Każdy kolejny selekcjoner reprezentacji Polski zastępuje gościa, który został wywalony na pysk za brak satysfakcjonujących wyników. Albo, jak Boniek, sam szpetnie zrejterował, uprzednio przerżnąwszy domowy mecz z Łotwą. Albo, jak Brzęczek, bezceremonialnie dostał butem w zadek (od w/w Bońka) nie za brak rezultatów (bo te były), a za brak rozkochania w sobie pismaków, piłkarzy, kibiców, no, generalnie kogokolwiek poza Małgorzatą Domagalik. Jakkolwiek by nie było, każdy kolejny selekcjoner – bez względu na nazwisko, paszport, CV, cokolwiek – na początku swej pracy czuje się z m u s z o n y do wymyślania prochu. Do wprowadzania jakichś modyfikacji, za pomocą których udowodni ponad wszelką wątpliwość, że jest lepszy od poprzednika. Że to właśnie pod jego wodzą sięgniemy po te z dawna wyczekiwane laury. Że generalnie dzięki niemu będzie już za chwilę cud-miód calvados. Brzęczek chciał grać bez skrzydłowych. Za co mu się oberwało. No to wpuścił jedynego zdrowego skrzydłowego klasy jako-tako reprezentacyjnej, który akurat przypadkiem jest jego siostrzeńcem. Za to też mu się, rzecz jasna, oberwało. Jak mawiała moja śp. mamcia: jak nie kijem go, to pałką. Nawałka kombinował z Kosznikiem i Marciniakiem (Adamem, nie Szymonem). Fornalik miał pomysł na grę dwójką z przodu (co poczytano mu wówczas za kompletną herezję). Smuda chciał klepy i „gramuzyki”. O początkach Beenhakkera to aż mi się nie chce wspominać, za dobrą kolację jadłem. Janas umyślił sobie, że Żurawski zostanie polskim Henrym. Itepę, itedę. Na szczęście większość selekcjonerów po czasie (zwykle nawet dość krótkim) dochodziła do jedynie słusznego wniosku, że parodniowe zgrupowania to zupełnie co innego, niż stała praca w klubie, a niewysokie umiejętności techniczne i świadomość taktyczna podopiecznych nie pozwala na implementowanie Bóg raczy wiedzieć jakich nowinek. Wtedy zaczynaliśmy grać prostą piłkę i częściej, niż nie, było git. Wypadałoby mieć nadzieję, że senhor Sousa też w miarę gracko do tego wniosku dojdzie. I jeszcze że funkcja #reformator-wynalazca po czasie nie włączy mu się ponownie, jak choćby Nawałce i Janasowi. Co zaś się tyczy „mowy trawy” – O’Retty, ale to naprawdę o tym trzeba…? Jak na moje, dopóki typ nikogo nie obraża, może sobie wychodzić przed kamery i paplać cokolwiek. Niechby nawet „bum-tarira-bum, piję dzisiaj rum!”. Jeśli będą wyniki, nie zamierzam zrzędzić.
This is a comment on "Mundialowe kwalifikacje"